Majowy weekend rozpoczął się w najlepszy możliwy sposób – od wyprawy na Anglesey. Trasa, którą zaplanowaliśmy, miała mieć około dwunastu km, ale ostatecznie przeszliśmy tylko osiem. Czasem po prostu ciało i nastrój wiedzą lepiej niż mapa. Tego dnia towarzyszyło nam słońce. Z godziny na godzinę stawało się coraz bardziej bezlitosne. To właśnie ono zmieniło nasze plany.

Klify, pastwiska i wiatr – szlak z Rhoscolyn
Wyruszyliśmy z parkingu przy plaży Rhoscolyn. Miejsce malownicze, ale dojazd – jak to bywa nad morzem – wąski i wymagający. Na szczęście dotarliśmy wcześnie, bo był to długi majowy weekend, a parking nie należy do największych.
Naszą wędrówkę rozpoczęliśmy od zejścia na Silver Bay – zatokę, która natychmiast skradła moje serce. Czysta woda, miękki piasek i chmury, które jeszcze nie zdążyły się poddać sile wiatru. Wiedzieliśmy, że około południa niebo całkowicie się rozpogodzi – i rzeczywiście, tak się stało.






Ścieżka wiodła przez chwilę wzdłuż wybrzeża, potem przeszliśmy na zielone pastwiska. W oddali bieliły się domki, a widok wzgórz i otwartego krajobrazu przywiódł mi na myśl moje wspomnienia z wyspy Skye. Ten sam wyspiarski spokój, ta sama przestrzeń, gdzie morze spotyka ląd, a cisza przerywana jest tylko przez wiatr.



Nie wszystko trzeba zobaczyć, by poczuć miejsce naprawdę
Po drodze powinniśmy minąć Ffynnon Gwenfaen – dawne święte źródło. Niestety, chyba przeoczyliśmy je gdzieś pomiędzy powiewami wiatru a brakiem oznaczeń. Dziś trochę żałuję, że nie zwróciłam na nie większej uwagi. Może następnym razem.

Na horyzoncie wyłonił się domek straży przybrzeżnej. Na zdjęciach z przewodników widziałam platformę widokową, ale okazało się, że nie jest dostępna. Dwóch strażników przywitało mnie uprzejmym, choć lekko czujnym spojrzeniem. Uśmiechnęłam się – wiadomo, wróg nigdy nie śpi.



Dalsza część trasy prowadziła wśród spektakularnych klifów, kolorów morza i żółtych kolcolistów.






Dotarliśmy do Porth Saint – urokliwego miejsca z zachwycającą formacją skalną Bwa Gwyn. Nie mogliśmy nie podejść bliżej. Kamienny łuk, gra światła, słońce odbijające się w wodzie – ten widok zostanie ze mną na długo.









W drodze powrotnej minęliśmy kilka pięknych domów, zabytkowy kościółek i pub White Eagle. Zrezygnowaliśmy jednak z wizyty – wybraliśmy własny, prosty piknik na kamieniach, z widokiem na zatokę. Słońce przyjemnie grzało, jachty leniwie kołysały się na wodzie, a w oddali majaczyły zarysy Snowdonii.






To był piękny dzień. Choć nie pokonaliśmy całej trasy, zyskaliśmy coś ważniejszego – ciszę, zachwyt i czas tylko dla siebie.



A Ty – masz swoje miejsce, do którego wracasz, nawet jeśli nie znasz go jeszcze do końca?
Chętnie poczytam o Twoich odkryciach – podziel się nimi w komentarzu 🌿

Dodaj odpowiedź do Anna Anuluj pisanie odpowiedzi